30.12.2014 (wtorek) godz. 19 00 – Salon Pilski ART 2014; 38 Przegląd Twórczości Artystów Środowiska Pilskiego
Można by zapytać, czemu przyglądał się człowiek, co widział dookoła, kiedy nie było jeszcze sztuki. Zewsząd otaczała go natura, był jej częścią, czytał znaki przyrody lękając się jej żywiołów i do jej magicznych sił wznosił swe pierwsze modły. Przyozdabiał się także na wzór roślin i zwierząt, udoskonalał sposoby komunikowania, a obdarzony estetyczną wrażliwością stworzył zalążki sztuki, której znaczenia dla rozwoju społeczeństw przecenić się nie da. Dziś o prawdziwą naturę trudno, o sztukę również, za to ze wszystkich stron zalewają nas roje znaków, obrazów, pomysłów, projektów i projekcji jak z chorego snu. Piękno doskonałe staje się globalne, uprzemysłowione i zmiksowane z tandetą, a przekaz uniwersalny zawarty w reklamach, filmach i imprezach masowych zubaża nasze zmysły i spłyca odczuwanie. Zaczyna panować globalna nuda, dominuje zjawisko homogenizacji kultury, powodujące zanik indywidualności. Wolny rynek szybciej i bardziej unifikuje ludzkie przeżycia niż religie i ustroje totalitarne. Czy tworzenie sztuki ma obecnie sens, czy warto do tego „śmietnika” dorzucać jeszcze wytwory własnej wyobraźni… Tak jak zmienia się współczesna rzeczywistość, zmienia się sztuka i jej aktualna rola. Myślę, że rozwijać twórczość zawsze warto, trzeba tylko umiejscowić ją obok, wyodrębnić, a znajdzie się odbiorca poszukujący niebanalnych doznań artystycznych. Trzeba rozwijać indywidualne widzenie, bo tylko wolna, niekoniunkturalna twórczość może ożywić ukryte, drzemiące w nas pokłady wrażliwości, przyczyniać się do rozwoju duchowego i intelektualnego. Tak jak co roku otwieramy Salon Pilski ART z nadzieją i wiarą, że my jako twórcy choć trochę odmieniamy ten niepokojący stan, prezentując Państwu swe najnowsze refleksje ujęte w artystycznej formie. (…)
Tadeusz Ogrodnik, dyrektor BWA i UP w Pile
Autorzy prac:
Janusz Argasiński, Alfred Aszkiełowicz, Wojciech Beszterda, Małgorzata Biała, Marian Cabański, Ryszard St. Dereżyński „Ryś”, Danuta „Dagry” Grabowska, Zofia Kawalec – Łuszczewska, Edward Kreft, Henryk Król, Anna Lejba, Hanna Janina Łastowska – Semrau, Rafał Łuszczewski, Agnieszka Malinowska – Kołcon, Paula Marinelli, Marta Mrówka, Joanna Naranowicz, Krystyna Noska, Katarzyna Olter, Tadeusz Ogrodnik, Lucyna Pach, Tomasz Perlicjan, Barbara Pierzgalska – Grams, Danuta Pisarek “Dassara”, Andrzej Podolak, Ewa Podolak, Bartosz Poźniak, Monika Magdalena Poźniak, Stanisław Pręgowski, Eugeniusz Repczyński, Bogusława Różańska, Paweł Sobecki, Piotr Spek, Cezary Stacharski, Marta Stachowska, Danuta Szymaś, Lech Szymanowski, Marta Tomaszewska – Gruszka, Andrzej Tomaszewski, Agnieszka Ulanowska, Elżbieta Wasyłyk, Renata Wojnarowicz, Dariusz Zatoka.
WYSTAWA CZYNNA DO 31 STYCZNIA 2015 ROKU.
Z perspektywy Loży Szyderców – refleksje na marginesie Salonu 2014
The Muppet Show… Bohaterowie „Loży Szyderców”…
Statler i Waldorf – dwaj starzy malkontenci, siedzący w loży obok sceny.
Statlerem poruszał Richard Hunt, Waldorfem – Jim Henson.
Kto porusza, gościnnie występującym krytykiem sztuki?
Nadal niezupełnie wiadomo…
Obserwując życie kulturalne ważniejszych ośrodków naszego kraju, takich jak Trójmiasto, Warszawa, czy Kraków można by dojść do wniosku, że wszelkie działania artystyczne zostały już „oswojone”, krytyka (co to krytykować nie chce lub nie może) „je z ręki” każdemu artyście (byle tylko legitymował się dyplomem ASP), a przedstawiciele dożywotnio wykreowanej awangardy, grający z upodobaniem role słodkich „pieszczochów” coraz bardziej znudzonego towarzystwa – nauczyli już nawet najbardziej opornych felietonistów jak o współczesnej plastyce pisać wypada i należy.
Przed laty, idąc do galerii sztuki oczekiwało się wielkich, głębokich emocji, niezapomnianych i niezwykłych przeżyć. Przed laty galerię nazywano „świątynią”, a artystę – nieledwie „kapłanem”. Teraz, kiedy w miastach coraz więcej galerii handlowych – sztuce przywrócono należne jej miejsce „na salonach”, czyli w przestrzeni wyizolowanej, osobnej. Minęły też czasy błyskotliwej kariery artysty prowokatora, demaskatora, bluźniercy, kogoś kto zwracając uwagę swym strojem (mógł być pędzel w butonierce i melonik, mogła modernistyczna peleryna, cylinder i biały szal) nonszalanckim, niedbałym stylem bycia – demonstrował z powodzeniem swą odmienność, wskazując oniemiałemu odbiorcy jego miejsce w tak zwanym „szeregu”.
Dzisiaj nie oczekuje się już od artysty „terapii wstrząsowej”. Dzisiaj artysta to już nie skandalista, a salon – nie loża szyderców. Na dorocznej prezentacji w pilskim BWA spotykają się jednak ci wszyscy, którym nieobojętny wydaje się być los współczesnej plastyki, czy też kondycja społeczna twórcy, którego głos (ciągle jeszcze rozpoznawalny i ważny) coraz częściej zagłuszany przez popkulturowe wrzaski, dysonanse i zgrzyty – osiąga poziom eleganckiego, wyrafinowanego stylistycznie i mimo wszystko uporczywego – szeptu. Tak, więc współczesny artysta wiedzie swój dialog z odbiorcą na półtonach, moderato cantabile, „cicho i śpiewnie”, wygłasza monologi i tyrady spokojnie, bez zbędnych uniesień, bez egzaltacji i podejrzanego patosu, bez pozy, bez maski, ale ze znajomością wybranej z rozmysłem stylistyki i opanowanej do perfekcji roli.
W takim właśnie tonie, w tonie spokojnej perswazji lub może filozoficznej refleksji utrzymane są prace Elżbiety Wasyłyk, malarki której uwaga koncentruje się przede wszystkim na duchowym, metafizycznym wymiarze egzystencji, coraz mniej zakorzenionego w świecie realnym, coraz bardziej efemerycznego – człowieka. Symbolem jego (jakże ulotnego i raczej dyskusyjnego) bytu okazują się zatrzymane w teatralnym geście, delikatne w rysunku, niemal bezcielesne dłonie. One to właśnie, podświetlone białym, matowym światłem, sączącym się gdzieś z wnętrza wyważonej kompozycji, z drugiego planu, z głębi – sugerują (jakże wyrazistą, znaczącą) obecność wszechogarniającego Ducha.
Wizerunek człowieka potraktowanego na prawach ważnej Persony, uczestnika dyskursu, dramatu – powraca też w pracach Marty Mrówki, wystylizowanych na bardzo oszczędną w doborze środków ekspresji, niemal ascetyczną fotografię. Cykl „Kostiumy cielesności”, odwołujący się do stylistyki spektaklu, do konwencji owych milczących inscenizacji, kiedy to z mroku sceny wyłania się nagle upozowana, zatrzymana w symbolicznym geście postać, postać wydobyta ostrym, jarzącym światłem reflektora – przypomina o istnieniu teatru poza teatrem, tragizmu poza stylistyką tragedii. Nieprzypadkowo też w pokazanych „na Salonie”, nawiązujących do estetyki romantyzmu kompozycjach – pojawiają się postacie dzieci, przedwcześnie dojrzałych i psychologicznie skomplikowanych, dzieci którym właśnie literatura i sztuka drugiej polowy XIX wieku przypisywała prawo do intuicyjnego, a więc jedynego, wiarygodnego i „prawdziwego” poznania.
Do motywu teatralności ludzkiej egzystencji nawiązują też pełne ekspresji, utrzymane w czerni i w całej gamie zdecydowanych, intensywnych czerwieni – fotogramy Zofii Kawalec – Łuszczewskiej, artystki która przez lata zajmowała się zapisywaniem swych wnikliwych, bardzo osobistych, subiektywnych wizji Natury. Wydaje się, że to właśnie uważne i równocześnie bardzo życzliwe, pełne szacunku i serdeczności „zanurzenie się” w pejzażu jezior i pól, nadrzecznych traw i zamglonych, porosłych zrudziałą trzciną brzegów Gwdy, owo studiowanie żywiołu powietrza i wody, architektonicznych form zaklętych w strukturze starych drzew, w porowatościach, chropawościach i naroślach kory – wszystko to doprowadziło artystkę do potrzeby ponownego spojrzenia na człowieka. Spojrzenia z bardzo poetyckiej, „literackiej” perspektywy, z perspektywy kameralnego teatru, kiedy to po odrzuceniu rekwizytu, koturnu i efektownej maski pojawia się grymas twarzy aktora, twarzy z roztartą szminkę, niedbale pobielonej, twarzy nie udającej, nie imitującej uczuć, ale owych uczuć doświadczającej brutalnie, bez znieczulenia, do dna, do ostatka.
Dramat egzystencji człowieka staje się też wiodącym tematem kompozycji Tadeusza Ogrodnika, gdzie postać ludzka, dość statycznie potraktowana, symboliczna, sprowadzona do formy szkicowo ujętej sylwety, plamy – zostaje naznaczona piętnem samotności i smutku. Wielkie dramaty nie wymagają bowiem uroczystych gestów, nie wymagają też rekwizytu i wyrafinowanej estetycznie oprawy. Wielkie dramaty dokonują się w ciszy, na pustej scenie, w mroku, w bezruchu. Wielkie dramaty wyrastają z niemożności, z braku potrzeby kontaktu, porozumienia i być może właśnie dlatego bohaterowie kompozycji z cyklu „Nocny spacer” niezdolni do najdrobniejszego, przychylnego wobec siebie nawzajem gestu – zdają się tworzyć znieruchomiały mur, gęstą, niemożliwą do przebicia strukturę, w ramach której sylweta stapia się z sylwetą, „Ja” indywidualne z „Ja” zbiorowości, w ramach której zacierają się kontury postaci i twarze.
Przez pryzmat wyrafinowanej estetyki, estetyki rygoru, intelektualnej kalkulacji, gry i filozoficznej teorii znaku – litery pojmowanej w kategoriach formy graficznej, symbolu – postrzega ślad obecności człowieka malarz, rysownik i grafik – Alfred Aszkiełowicz. Artysta utrwala tu nie tyle słowa, co znaki, ową równoczesność, symultanizm „dziania się” w ramach którego nie ma liter ważniejszych i mniej ważnych, nie pojawia się też potrzeba komunikatu, pozostaje natomiast ślad, obiektywny, bezosobowy zapis. Kolorem tego etapu twórczości Aszkiełowicza okazuje się rozbielony ugier, przypominający piasek pustyni, materiał delikatny i nietrwały, na którym zapisane litery wydają się szczególnie kruche, finezyjne lub obecne chwilowo, w sposób wielce umowny, przypadkowy.
Nieco inaczej traktuje literę Anna Lejba, której poszukiwania w zakresie semiotyki i której fascynacje istotą procesu komunikacji (lub jej braku) prowadzą ku szczególnemu porządkowi kompozycji. Obrazy Anny wydają się być nie tyle namalowane, co skonstruowane, zbudowane z wyrafinowanych układów liter, tworzących uporządkowane sekwencje znaków lub wiry (w pracach wcześniejszych) lub rodzaj korytarza przejścia ku innym wymiarom, przestrzeniom – w kompozycji pokazywanej obecnie „na Salonie”. Intrygującym pomysłem na podkreślenie umowności komunikatu okazuje się tutaj wprowadzenie dodatkowych podziałów kompozycji, wynikających ze sposobu oprawy całości. Formę czworokąta, wypełnionego promieniście rozchodzącymi się snopami liter, prowadzącymi „do źródła”, ku symbolicznemu punktowi, znaczącemu pra początek, istotę, jądro istnienia – podzielono na cztery części, celowo odbierając widzowi szansę na łatwość i powierzchowność metafizycznych lub może mistycznych – skojarzeń. Prace Anny epatują spokojem, ale nie ma w nich tylko intelektualnej kalkulacji, gry prowadzonej z odbiorcą. Kompozycje pokazane w ramach Salonu i te wcześniejsze, które zapisały się w pamięci widzów nutą ledwie uchwytnej ironii, wyrosłej na gruncie pozamalarskich odniesień – wszystko to czyni „Źródło” fragmentem cyklu filozoficznych rozważań o kondycji współczesnego człowieka, milczącego obserwatora i uczestniku utrwalonych, zapisanych w kadrze obrazu myślowych procesów, nie zdarzeń.
Rolę delikatnie usuwającego się w cień obserwatora wyznacza też sobie Barbara Pierzgalska – Grams, autorstwa której utrzymane w brunatnych czerwieniach i czerniach kompozycje z cyklu „Niejasne odczucia bliskości” – podejmują odwieczny temat zderzenia dwóch, pozornie wykluczających się światów: Natury i Kultury, Natury i Cywilizacji. W pracach Barbary fascynuje także specyficzny sposób potraktowania światła, przesączającego się jakby poprzez namalowaną, przypominającą organiczną strukturę – przesłonę. Ze świata kultury natomiast zdają się pochodzić niewielkie formy geometryczne, sugerujące istnienie nadrzędnego porządku, zgodnego z poczuciem klasycznej harmonii i estetyki. Wierna przyjętej przez siebie roli – Barbara zdaje się mówić szeptem, na półtonach, szeptem w którym pobrzmiewa szelest tworzonych przez nią tkanin, lekkich i zwiewnych, surrealnie nietrwałych, owych delikatnych przesłon, które tak mocno zapadły w pamięć miłośników jej parateatralnych, wyrafinowanych formalnie, niemal scenograficznych – działań.
Wsłuchując się w owe subtelne tyrady – przewrotny i nieco sceptyczny krytyk (prawdziwy powinien być taki!) zadaje fundamentalne pytania: O sens manifestu w sztuce; O potrzebę krzyku i nieskrępowanej ekspresji; O rolę programowego antyestetyzmu. A przede wszystkim: O potrzebę kreacji wyrazistego, głośnego, retorycznego, czy może patetycznego wizerunku artysty we współczesnej kulturze i plastyce. O sens istnienia Loży Szyderców, do której powinno się zaprosić (oczywiście tylko wirtualnie) miejscowych awangardzistów: mistrza autopromocji – „Penetratora Przestrzeni Mistycznych” (jak sam siebie enigmatycznie nazywa) – Tomasza Perlicjana, Rafała Łuszczewskiego, spadkobiercę tak zwanej „ekspresji Młodych Dzikich” lat osiemdziesiątych oraz autorkę celowo niedbałych, chropawych „Obrazów z tekstem” – Danutę Dagry Grabowską.
Prace owej grupy malarzy, do których zaliczyć można także poszukiwania formalne Pauli Marinelli, celowo irytujące odbiorcę rozbudowaną ornamentyką – łączy (jakże czytelna i jednoznaczna) potrzeba zamanifestowania obecności podmiotu, artysty „wpisanego w dzieło”. Koncepcja ta, jakże często wykorzystywana dla potrzeb analizy literackiej sugeruje, że liczy się tylko Kreator lub (jak pragnąłby tego Tomasz) Penetrator, jednak nie tyle przestrzeni mistycznych, ile własnej, podniesionej do rangi niezwykłego, unikalnego „art.- object” – psychiki. Nieprzypadkowo ich właśnie prace odbiera się na prawach wykreowanego buntu, protestu przeciwko estetyce konwencjonalnego, a więc „oswojonego” obrazu sztalugowego, obrazu w ramach, który coraz częściej (ku rozpaczy artystów) kojarzy się z elegancko spreparowanym przedmiotem, „ładnym” elementem dekoracyjnym, pasującym do kolorystyki i aranżacji użytkowego wnętrza.
Bywanie w salonie sztuki bowiem, podobnie jak bywanie w teatrze, w operze, czy wreszcie uczestniczenie w happeningu lub wysłuchanie koncertu „na żywo” – wszystko to przestało być zdarzeniem wyjątkowym, czy nawet wartym zapamiętania. Oswoiliśmy przestrzeń sztuki, podobnie jak oswoiliśmy egzotyczne kraje, pomniki kultury, modę, bogactwo kolorowych opakowań, luksusowych towarów i (niedostępnych do niedawna) nowinek technicznych.
Żyjemy zatem w świecie imitacji, falsyfikatów i … wszechogarniającej nudy. Artyści powtarzają siebie samych po wielekroć, unikają ryzykownych prób i eksperymentów, przekonani, że w świecie zdominowanym przez doskonałe, pięknie opakowane produkty – dzieło sztuki ma być kolejnym estetycznym przedmiotem, „ładnym” przedmiotem, pasującym do koloru tapet, tkaniny i żurnalowo wystylizowanego wnętrza. Przedmioty kupuje się z katalogu… Doświadczony krytyk może spreparować recenzję wystawy nie ruszając się z wygodnego fotela… Jeżeli fotel ten będzie miejscem symbolicznym, obciążonym znaczeniami, miejscem nieobojętnym jak chociażby owa Loża Szyderców – krytyk ma szansę zostać etatowym zrzędą, gderliwcem, starym malkontentem, nudziarzem… Warto jednak podjąć wyzwanie. Podejmuję. W pięknie wydanym katalogu (kredowy papier, czytelne reprodukcje, rozpoznawalna okładka z ciekawym motywem graficznym) na literę „A” – Janusz Argasiński i Alfred Aszkiełowicz, na „B”… Na „C” i tak dalej…
Małgorzata Dorna (korespondent z Loży Szyderców – donosi nie bez „szydery”)