Andrzej Mikołaj Sobolewski – w rocznicę śmierci
„Pobożni artyści idą do nieba, a Sobolewski łazi wszędzie”
Niebo na obrazach Sobolewskiego – laserunkowo gładkie, połyskliwe, niemal przejrzyste, zaniepokojone niekiedy jakąś łacińską inskrypcją, której sensu współcześni i tak pewnie nie zechcą dociec. To, co ziemskie – zmysłowe, rozbuchane, ciężkie, po barokowemu nasycone, aż kipiące od balastu tworzywa plastycznego. Niebiańskie błękity i anielskie chorały – zdecydowanie nie dla Sobolewskiego. W jego malarstwie, w jego życiu – niebo i piekielne otchłanie – w niekończącym się spięciu, na ekstremach. Gdzieś na granicy tych światów, na skrzyżowaniu dróg, gdzieś między „barbarzyńską” Azją i wielce „cywilizowaną” Europą (malarz nie krył był swego tatarskiego pochodzenia, przypisując sobie także carsko-generalskich antenatów) w przestrzeni owej dyfuzji, przenikania się i kotłowania kultur funkcjonowało nieduże atelier, metodycznie i pedantycznie wylepione, wytapetowane pracami, będącymi zapisem różnych nastrojów, klimatów. To w oparach werniksu i odwiecznego „napoju Bogów”, wysoko procentowej „ambrozji” wygłaszano niekończące się tyrady i monologi po blady świt , tutaj także w aurze poezji, filozofii, w atmosferze skandalu, cudownego szaleństwa rozstrzygały się losy świata, kultury i sztuki – ostatecznie, nieodwołalnie, na wieki.
Gospodarz owego, dalekiego od sfery sacrum przybytku należał był przecież do grona owych urokliwych pięknoduchów, których obecność w środowisku artystycznym niewielkiego, odsuniętego od kulturowego centrum miasta – nadaje owej zbiorowości nobilitujący status Bohemy. Piła nie ma bowiem takich tradycji jak Kraków (stolica modernizmu i awangardy z burzliwego przełomu wieków), ale właśnie tutaj, nad Gwdą zadomowili się artyści z różnych środowisk, absolwenci szkoły poznańskiej i krakowskiej właśnie. W latach osiemdziesiątych było tu bardzo mocne środowisko artystyczne i nie wydaje się to niczym zaskakującym, gdyż zwykle w czasach kryzysów ekonomicznych i politycznych zawirowań – następuje powrót do wartości wyższego rzędu, czy też może – do wartości w ogóle.
Zgrzebność, asceza realnego życia inspiruje bowiem rozwój duchowy, bez którego trudno myśleć o sztuce, tej wielkiej przez duże „S”, która nienawidzi mentalnego ubóstwa, intelektualnej, zaściankowej zgrzebności, funkcjonowania na minimum emocji, dozowanych po mieszczańsku, z umiarem – kocha natomiast nonszalanckie gesty, kreacje i prowokacje, w których A. Mico Sobolewski okazywał się był niekwestionowanym mistrzem, zajmującym się (jak sam deklarował) „sztukami wizualnymi i około”. Nie trzeba zapewne dodawać, że niezależnie od działań czysto malarskich (Sobolewski był twórcą jak się patrzy, malował dużo i z pasją, na każdej z zachowanych prac czuje się wyraźny ślad jego ręki) właśnie owo „około” czyniło z niego przez lata artystę – skandalistę, fascynującą, niezwykle twórczą – indywidualność. Co zatem czynił był Sobolewski, Sobolem przez przyjaciół zwany, żeby (z pełną premedytacją, świadomie) odcisnąć na kulturowej mapie miasta swój ślad? – „Miał w sobie tę pasję, chęć dziecka, naiwnego, szczerego… Podziwiałem go za to. Każdy z nas ma chwile wypalenia – on nie miał. Pracował całym sobą, wyglądało to jak obsesja, choroba. Tworzył przez 20 lat, a robił więcej i bardziej intensywnie, niż inni przez 40. Sam siebie traktował jak „obiekt”, dzieło sztuki… – Wspomina przyjaciel i malarz Tadeusz Ogrodnik.
I zaraz potem opowiada o takim parateatralnym działaniu, w którym artysta ukryty za ekranami z folii próbuje się uwolnić, najpierw widać ślad, później pęknięcie, rozdarcie, a w końcu jednym, mocnym, zdecydowanym gestem odkrywa się (metaforycznie i dosłownie) postać Demiurga, sprawcy i praprzyczyny wszystkiego. Owo uwalnianie się z przejrzystych, ledwie dostrzegalnych zasłon, woali, metaforycznych warstw zniewolenia – powraca w większości prac Sobolewskiego, który proces tworzenia pojmował zapewne na prawach obnażania, demaskowania kolejnych warstw osobowości, uwalniania się od masek i ról, poszukiwania tej najbliższej człowiekowi, najbardziej wyrazistej, prawdziwej. Dokumentując konkretne działania, prowadząc niemal pedantyczny zapis poszczególnych etapów poznawania siebie samego – artysta podejmował grę, wyznaczając własne reguły, zasady, budując z mozaiki zdarzeń, szczególnie tych z pogranicza teatru i plastyki swoistą, bardzo czytelną mitologię, która dla niego samego stanowiła wdzięczny temat do wyrafinowanych, inteligentnie złośliwych komentarzy.
Tak, więc zamiłowanie do malarstwa laserunkowego rodem gdzieś z Niderlandów walczyło w kompozycjach Sobolewskiego z pasją do demaskowania, brutalnego odkrywania tego, co programowo nieestetyczne, szpetne, odrażające. Podobnie potrzeba zaistnienia w roli modernistycznego artysty, co to nonszalanckim gestem odrzuca maski, konwencje i przybiera inne (niekoniecznie lepsze, ale na pewno nowe) zmagała się w jego happeningach i akcjach z potrzebą prezentacji siebie samego w charakterze filozofa, myśliciela, złośliwego i dowcipnego erudyty. Zatem duma i wielkość, próżność i pycha stawały oko w oko w owym pojedynku rytualnym ze słabością artysty amatora, posługującego się niekiedy niedoskonałą, chropawą stylistyką, mającego świadomość własnych ograniczeń i braków. I wówczas to zapewne narastała potrzeba buntu, prowokacji, owego artystycznego odjazdu bez którego proces tworzenia znaczyłby tyle co dobrze odrobiona, zapisana czyściutko, w myśl zasad kaligrafii lekcja. Podejmując walkę z konwencją Sobol nie obnosił wnętrza na zewnątrz, nie uprawiał taniego, acz efektownego ekshibicjonizmu , nie starał się epatować widza pracami traktowanymi na prawach ładnego przedmiotu do powieszenia nad kominkiem. Jego obrazy pełne emocji i pasji, niekiedy tłumionej agresji, rzadko dokumentujące fakt pogodzenia się, czy pojednania ze światem odbiera się raczej jako krzyk protestu, głos buntu, niż jako estetyczny, czy wyrafinowany w swej formie przedmiot.
Malował zda się na wszystkim, na kawałkach dykty i sklejki, na tacach, deskach sedesowych, na fragmentach, resztkach materii przeznaczonej do zgoła innych, bardziej pożytecznych celów. Dokonując deformacji, pokazując człowieka z aureolą świętego i grymasem złoczyńcy na opuchniętej, nieco prostackiej twarzy – przypominał o tym konflikcie, o tej nieustannej walce dokonującej się w każdym z nas, o zderzeniu wielkości z tak typową dla natury ludzkiej – małością, piękna ze szpetotą, poetyckiej wzniosłości z bolesną, kompromitującą trywialnością. Był bowiem sam Sobolewski naturą wielce skomplikowaną – teoretykiem i praktykiem, tym który kreuje koncepcje, wygłasza aforyzmy, przemowy i tym, który (zapewne niedowierzając sobie samemu) sprawdza.Dzisiaj po latach, gdy przychodzi nam sprawdzać mistrza Amico okazuje się, że Jego obrazoburcze gesty, happeningi, kompozycje malarskie, przewrotne, bulwersujące wypowiedzi – przetrwały nie tylko próbę czasu, ale tę znacznie bardziej spektakularną – próbę zmierzenia się z awangardą początków XXI wieku, oczywiście pod warunkiem, że awangarda w dobie kultury masowej, tak zwanego „Street Art-u” i wszelkich innych „artów” jeszcze istnieje.
Małgorzata Dorna