Zapomniany język.

Zapomniany język.

Tak, więc żyli w wymykającej się rzeczywistości, którą chwilowo mogli schwytać za pomocą słów, ale która musiała wymknąć się bezpowrotnie wraz z zapomnieniem wartości słowa pisanego.” (G. Garcia Marquez, „Sto lat samotności”)

W znanej powieści Gabriela Garci Marqueza mieszkańcy niewielkiej osady Macondo (dwadzieścia chat z trzciny oblepionej gliną) zostają dotknięci zarazą, której obecność zwiastują tylko niewinne „zielone kogutki bezsenności, śliczne, różowe rybki nakrapiane bezsennością i żółte koniki zatrute bezsennością”. Przewrotny los odbiera im zatem sen i pamięć, a w konsekwencji także słowa, dzięki którym mogli z łatwością oswajać rzeczywistość. Pogrążają się w niepamięci, chaosie, stają się bliscy
samounicestwienia, a przecież upłynie sporo czasu zanim odkryją, że bez sennych marzeń, widziadeł, bez szlachetnej melodii literackiej frazy, bez obecności tekstu pisanego – ich egzystencja okaże się wielce wątpliwa.

Wydaje się, że my również doświadczalibyśmy owej pozorności (lub może nawet – ułomności) bytu bez sztuki, bez możliwości odczytywania za każdym razem odmiennie, a więc po wielekroć – sensu artystycznego przesłania, sensu owego listu wysyłanego przez twórcę ku odbiorcy, odbiorcy wpisanemu, zakodowanemu, utrwalonemu w dziele. Tak, więc bez obecności sztuki – my także mieszkalibyśmy w swoiście wykreowanym Macondo. Doświadczalibyśmy bezsenności, bowiem odebrano by nam prawo do marzeń i snów, dając co najwyżej szansę na wirtualny, pop kulturowy letarg.

Współczesny artysta, o czym mogli przekonać się goście „Salonu Pilskiego 2011” niezależnie od tego, czy stać go na prowokacyjne, nonszalanckie gesty, czy na teatralne, patetyczne, groteskowe maski lub poufałe miny – poszukuje kontaktu z odbiorcą, który coraz częściej wydaje się zapominać o trudnej umiejętności wypowiadania, spisywania, redagowania lub po prostu formułowania – myśli. Być może właśnie dlatego w prezentowanym w ramach Salonu malarstwie tak uporczywie, natrętnie – pojawia się litera pojmowana jako znak graficzny, symbolizujący istnienie procesu komunikacji, ale w istocie oderwany od swych pierwotnych sensów. W efekcie znak ten okazuje się pusty, mimo że fascynuje prostotą, doskonałością, magicznym pięknem  geometrycznej, acz coraz bardziej obcej i mniej zrozumiałej
formuły.

Taką rolę wydaje się pełnić litera, a właściwie zbiór liter w pełnych ekspresji i pozornego chaosu pracach Anny Lejby oraz w uporządkowanych, statycznych kompozycjach Alfreda Aszkiełowicza. Szablony w malarskich, nieco szkicowych kompozycjach Anny (zestawienia liter dopracowanych aż po kaligrafię i mocno nakreślonych, chropawych), pokazane w przypadkowych konfiguracjach, układach przypominają o braku szansy na jakiekolwiek próby sensownej, a więc skutecznej komunikacji. Warto tutaj przypomnieć, że we wcześniejszych pracach artystki litery układały się w pasy i smugi imitujące zapis elektroniczny, tak bardzo typowy dla kultury XXI wieku, zapis w którym istotne, niekiedy bulwersujące treści sąsiadują z tanimi, bulwarowymi plotkami, sensacyjnymi strzępami informacji z życia gwiazdeczek i gwiazd.

W pracach A. Aszkiełowicza natomiast litery wbudowane w sekwencje kwadratów mają w sobie coś z magii tajemnych inskrypcji, z zapisu dokonanego w nieznanym, acz niezupełnie obcym języku. Ich nie do końca doskonałe, zwykle jednak dość wyważone, harmonijne formy przywodzą na myśl napisy wykute w skale, w kamieniu, których znaczeń na próżno starałoby się dociec.

Do archetypu magicznego znaku, schematycznego pisma, przypominającego ryty nawiązują także prace Rafała Łuszczewskiego, tworzone w konwencji bliskiej ekspresji pokolenia „Młodych dzikich”, które starało się zdominować lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku. Wydaje się jednak, że owe nawiązania, cytaty, celowo prowokacyjne, przewrotne nie są banalnym zapożyczeniem, a noszą już piętno osobowości dojrzałego artysty, jego rozpoznawalnego, specyficznego stylu. Co ciekawsze dzieje się tak niezależnie od deklaracji zawartej w tytule, że „Zawsze copy”. Nic zatem nowego w dziedzinie, która na zawsze „copy”, a więc cytująca, powtarzająca, powielająca siebie samą i z sobą samą podejmująca walkę. W końcu „copy” kojarzy się także z kopią, którą cios zadać można precyzyjnie,  boleśnie, na wylot, ostatecznie i bardzo skutecznie zarazem. Oczywisty okazuje się fakt, że w przypadku sztuk wizualnych słowo nie posiada tak istotnego znaczenia jak plama, faktura, graficzny, szkicowy obrys i w efekcie kontakt z widzem (w sztuce abstrakcyjnej tak emocjonalny, że aż iskrzy), kontakt który odbywa się w sposób wolny od poza artystycznych treści, a jednocześnie zdecydowanie bardziej spontaniczny, zmysłowy. Takie właśnie okazują się obrazy Andrzeja Podolaka bulwersujące zmysłowością, jakimś głębokim, pulsującym ciepłem, bijącym z drugiego planu, tak jakby źródło światła lub może źródło owej energii i siły, takiej pierwotnej, wynikającej z nonszalanckiego odrzucenia konwencji, sztuki operującej anegdotą, fabułą – nie mieściło się w granicach, w ramach obrazu. Brutalność w traktowaniu plamy, ostrość, drapieżność bardzo malarskiej krechy, wygrywanie wewnętrznego napięcia kompozycji poprzez zestawienie faktury, wyrazistej i ciężkiej, nasyconej kolorem formy z delikatniej potraktowanymi śladami pędzla – wszystko to sprawia, że obrazy Andrzeja atakują widza, przypominając mu o pierwotnej, magicznej roli prawdziwej (a więc zmierzającej ku praźródłom) sztuki. Dla abstrakcjonisty bowiem dzieło sztuki okazuje się bliskie wytworowi Natury, staje się efektem czerpania z Duszy Świata, z jakiegoś ogarniającego Wszechbytu. W efekcie cykle, nawiązujących do form organicznych, będących syntezą świata natury kompozycji – stają się przede wszystkim utrwaleniem stanu psychiki autora, objawiającym się w nagłym błysku iluminacji, z ogromną wewnętrzną mocą.

Nieco odmiennym językiem, mimo że także zmierzającym w kierunku czystej abstrakcji posługuje się Janusz Argasiński, który na wystawie prezentuje tylko jedną pracę, zatytułowaną „10 lat później”. Owa wypełniona światłem, powietrzem kompozycja epatuje widza kruchością, umownością i delikatnością form. Stanowi swoisty zapis stanu unicestwienia, rozpadu, a owe „10 lat” okazują się czymś w rodzaju epitafium dla istniejących zapewne niegdyś, w świecie realnym przedmiotów, intensywnym (mimo pastelowych barw) zapisem śladu obecności kogoś, kto być może owych przedmiotów dotykał, układał w przemyślane struktury, sobie tylko bliskie, znajome konfiguracje. Przesłanie nie wydaje się być jednak zbyt pesymistyczne – upływ czasu dotykający brutalnie tego, co materialne, realne pozostawia w niemal nietkniętej, idealnej formie piękno psychiczne, duchowe, gdyż nawet nieobecne przedmioty mają (jak głęboko wierzyli mistycy) swa utajoną, duchową siłę, energię będącą zapisem pozytywnych emocji człowieka.

Zapomnianym językiem, językiem metafory i symbolu, zmierzającym także w kierunku szlachetnej abstrakcji przemawiają dwie wybitne malarki, związane od lat ze środowiskiem pilskim: Renata Wojnarowicz i Barbara Pierzgalska – Grams. Obie, mimo tak różnych sposobów odczuwania sztuki, tak odmiennych dróg artystycznego rozwoju – odkrywają przed nami nieznane, fascynujące oblicze Natury, oblicze ulotnego, skąpanego w migotliwym świetle, poruszonego, rozedrganego świata.

Renata tworzy syntetyczne pejzaże z zaobserwowanych fragmentów architektury, wzgórz, porosłych kwieciem i trawami łąk, skalistych wzniesień ze śladami białych, jakby przeniesionych z dzieł Cézanne’a, oświetlonych słońcem południa miasteczek. W ramach Salonu artystka pokazuje kaskady światła, przedziwne rozświetlone przestrzenie, w których fragmenty pozornie znanego pejzażu prowokują do  niemal metafizycznego doznania. Zbliżają nas ku Tajemnicy owego istniejącego
obiektywnie, niezależnie od woli obserwatora świata, którego piękno okazuje się trwać mimo, lub może nawet wbrew intencjom zanurzonego w codzienności człowieka.

W kierunku poetyckiej abstrakcji zmierza także Barbara Pierzgalska – Grams, której droga twórcza, a właściwie porosła trawami i rozkołysaną na wietrze, postrzępioną trzciną ścieżka – prowadzi od bieli ku czerni, od pastelowych, zwiewnych, ledwie zaznaczonych form ku smugom nasyconym fioletem, błękitem i stonowaną czerwienią. One to właśnie, tak bardzo finezyjne i zwiewne, ulotne aż do granic nieistnienia – przywodzą na myśl zapis tego, co nietrwałe, świecące światłem odbitym, powtórzonym w tafli jakiejś wielkiej i spokojnej wody. Prezentowane na wystawie prace z cyklu „Obecność zaklęta w ciszę” pozwalają zatem dotknąć tego, co niewidoczne dla oczu, doświadczyć ciepła i przychylności jakiegoś uniwersalnego
bytu, którego istnienia możemy się tylko domyślać, lub po prostu go przeczuć.

W ramach Salonu pokazano także dzieła, których autorzy podejmują zarówno grę intelektualną z odbiorcą jak i odwołują się do jego wrażliwości, intuicji, potrzeby estetycznych, wyrafinowanych przeżyć. Do takich prac należy cykl niewielkich kompozycji Tadeusza Ogrodnika (tusz lawowany i piórko) mówiący o kondycji współczesnego człowieka, a szczególnie o kondycji artysty. Dominującym tematem okazuje się tutaj motyw wyobcowania, programowej izolacji  i owych teatralnych gestów, przy pomocy których staramy się przekazać odbiorcy więcej, niż przy pomocy słów.

Oczywisty wydaje się fakt, ze współczesną cywilizację zdominowały pozy, sztucznie wykreowane postawy, z uporem nakładane maski. Na jednym z rysunków Tadeusza artysta siedzi bezruchu, wyposażony (jak w berło) w symboliczny atrybut talentu i władzy – w znacznych rozmiarów pędzel. Skazany na pozę siedzącą (jak w pracach zapomnianego już nieco Andrzeja Wróblewskiego – „ukrzesłowiony”) artysta wydaje się pozostawać czujny, uważny, skupiony, mimo że w jakiejś mierze odrzucony przez zbiorowość, niepotrzebny, czy może nawet nieco zaszczuty, bezradny. Otacza go tłum dziwnych, surrealnych postaci, o twarzach nieruchomych, wyrazistych jak maski. Tłum niebezpiecznie zamyka, zacieśnia krąg. Artysta pozostaje milczący, bez szans na nawiązanie rozmowy, bez potrzeby porozumienia, zaistnienia poprzez formę komunikacji.

Tak, więc pokazane na wystawie prace przemawiają do nas wielością głosów, ewokując wielobarwną, zagęszczoną przestrzeń. Tworząc niekiedy fascynujące kolisko monologów, kiedy indziej tło tylko dla kwestii wypowiadanych wyraźnie, na proscenium, w pełnym blasku reflektorów  – prowokują odbiorcę do głębokiego zastanowienia.

Niestety jako mieszkańcy masowej (a więc globalnej i spauperyzowanej w istocie) wyobraźni, jako potencjalni odbiorcy sztuk wszelakich, w tym wizualnych także – zmierzamy w stronę Macondo, konsekwentnie, z uporem, krok po kroku. Daliśmy
sobie przyzwolenie by wypowiadać sekwencje niepowiązanych myśli i słów, bez dbałości o ich kształt i formę. Nazywamy rzeczy dosadnie, jasno, niekiedy brutalnie i bez znieczulenia (przestały bowiem obowiązywać konwenanse, dobre wychowanie i kultura bycia). W efekcie zdegradowany do roli prymitywnego narzędzia język przestał być wyrafinowanym nośnikiem myśli, bez których nie ma rozmowy. Przestał być także owym fascynującym metaforą, symbolem – zwierciadłem doznań i przeżyć, stając się zbiorem pretensjonalnych frazesów, bezmyślnie powielanych stereotypów, zbiorem uprzedzeń, mechanicznie i bez zastanowienia przyjmowanych lub imitowanych ról.

Wypowiadamy setki niepotrzebnych słów, dziesiątki zdań, które nic nie znaczą. Pozostaje, jak światełko w tunelu język sztuki, zapomniany i trudny to język… Oby nie stał się dla nas na wieki martwym… Oby nie stał się językiem na zawsze obcym… W końcu jak podają statystyki nie należymy do społeczeństw rozmiłowanych w ludzkiej mowie, lingwistów i poliglotów.

Małgorzata Dorna Piła, styczeń 2012

Dodaj komentarz

Skip to content