Rozważania „w temacie” pleneru
Współczesny miłośnik malarstwa, grafiki, czy rzeźby termin „plener” odbiera dość powierzchownie, w odniesieniu do estetyki i historii sztuki dziewiętnastowiecznej, a przede wszystkim – w kontekście malarstwa impresjonistów, którzy jako pierwsi opuścili pracownię, tradycyjne atelier, aby tworzyć „na wolnym powietrzu”, w pejzażu, czyli jak mawiał z lekkim odcieniem ironii jeden z bohaterów pamiętnego filmu M. Piwowskiego – „w pięknych okolicznościach przyrody”. Malowanie „en plein air”, a więc bezpośrednio z natury zaczęto bardzo szybko postrzegać jako (niewątpliwie nobilitujący artystę) wyraz zachwytu nad doskonałością i pięknem świata, nad porządkiem i harmonią, ładem panującym w świecie „nieskażonej” przyrody, która miała (zgodnie z tym dość konwencjonalnym rozumieniem) pozostawać „niewyczerpanym źródłem inspiracji” dla „wrażliwego i subtelnego” artysty. Nie znaczy to oczywiście, że tworząc pejzaże, utrwalając fragmenty architektury i sceny rodzajowe na płótnie – koncentrowano się tylko na dokumentowaniu, portretowaniu konkretnych miejsc i zdarzeń, zapisie niepowtarzalnego nastroju, czy subiektywnie odbieranej atmosfery, klimatu „niezwykłości” lub „tajemniczości”, tak typowego dla post romantycznego, czy modernistycznego postrzegania świata. Doświadczenia nowoczesnej, eksperymentującej i poszukującej nowych środków ekspresji sztuki – zweryfikowały i zdemaskowały umowność tradycyjnej terminologii, podobnie jak zweryfikowały istotę podstawowego środka komunikacji, jakim nadal pozostaje dzieło, zapis myśli, emocji artysty. Konwencjonalny odbiór słowa „plener” okazał się zatem co najmniej nieaktualny, żeby nie powiedzieć po prostu – naiwny. Czas spontanicznych „zachwytów” nad naturą minął zapewne bezpowrotnie wraz z upadkiem autorytetów, systemów uznanych wartości, akceptowanych powszechnie kanonów piękna, opartego na ładzie i harmonii. Nastał czas obrazoburczych gestów, demonstrowania niepowtarzalności własnego, subiektywnego widzenia świata, własnej twórczej indywidualności, czas uporczywych poszukiwań, eksperymentów formalnych, podejmowanych nawet za cenę utraty popularności, czy tak zwanej „akceptacji społecznej”. Tak bardzo krytykowane (przy okazji modnych w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia prezentacji prac „młodych dzikich”, młodych ekspresjonistów) słowa, odbierane na prawach manifestu, artystycznego crèdo całego pokolenia „Moja akcja to kreacja” – nabrały zatem szczególnie wyrazistego znaczenia. Tak, więc dla artysty najbardziej interesującym doświadczeniem okazuje się spotkanie z drugim, mającym własny, rozpoznawalny świat – artystą, wejście w owo „kolisko monologów” powstałe niezależnie od tak zwanych „pięknych okoliczności przyrody”. Dialog lub nawet zbiór monologów (nie jest bowiem tajemnicą, że pięknoduch – „Artycha” kocha jedynie trafne i niepowtarzalne „widzenie świata” czyli swoje własne), wymiana opinii, poglądów – wszystko to staje się źródłem inspiracji dla uczestników pleneru, którzy zdecydowanie bardziej zainteresowani wydają się być tym co dzieje się „wewnątrz”, niż „wokół”. Tak, więc plener to nie tylko wyjście w przestrzeń, w pejzaż, w kawałek architektury miasta. To przede wszystkim spotkanie, zderzenie różnych, wyraźnie sprzecznych lub może nawet niekiedy wykluczających się nawzajem postaw, to swoisty „tygiel” pełen rozmaitych emocji, charakterów, koncepcji, tygiel w którym rozmowa, pojedynek rytualny na obrazy, deklaracje, programy i słowa – okazuje się wartością najwyższą. Małgorzata Dorna |