Zaproszenie do wędrówki – refleksje na marginesie wystawy Salon Pilski ART 2013.

Zaproszenie do wędrówki – refleksje na marginesie wystawy Salon Pilski ART 2013.

 

„Prawdziwa podróż nie polega na odkrywaniu nowych lądów, ale na nowym spojrzeniu.”

Marcel Proust

 

Zwiedzanie wystawy przypomina doświadczenia czytelnika powieści z gatunku literatury drogi, której główny motyw – to wędrówka, poznawanie nowych przestrzeni, doświadczanie obecności nieznanych dotąd ludzi, wsłuchiwanie się w ich myśli i słowa, to wędrówka prowadząca do zmiany osobowości tego, kto jej doświadcza, kto na nią świadomie wyrusza. Bycie w drodze okazuje się również specyficznym, sobie tylko właściwym stanem, kiedy jest się już nie „tutaj”, a jeszcze nie „tam”, jakby w zawieszeniu, poza miejscem i czasem, z dala od tego, co bezpieczne, oczywiste, znajome, a jeszcze nie w pobliżu tego, co upragnione, pożądane. Metaforycznie pojmowana wędrówka nie musi mieć celu, ani końca, stanowi jednak przeznaczenie i wewnętrzną konieczność, może być symboliczną wizją losu człowieka, wyrazem potrzeby zmiany, poszukiwania sensu, dochodzenia do kresu lub (zależnie od kierunku drogi) doszukiwania się prapoczątku i źródła.

Wydaje się, że jako zaproszenie do takiej właśnie wędrówki, do przemierzania drogi prowadzącej po śladach, po znakach niszczącej obecności czasu  – mogą być odczytane prace Zofii Kawalec – Łuszczewskiej, artystki od lat zajmującej się pograniczem fotografii, malarstwa i grafiki. Kompozycje autorstwa Zofii, zafascynowanej rytmem zmian zachodzących w naturze, jesienią portretującej zwichrzone, zrudziałe czupryny trzcin i ścierniska, zimą analizującej materię wody i chłodne refleksy światła, a wiosną zasnute zielenią pejzaże – celowo odwołują się do minimalizmu, prostoty, syntezy. Pozwalają spojrzeć na współczesną fotografię z nieco innej, nie spotykanej zbyt często perspektywy, dla której znacznie bardziej znaczący, niż zatrzymany w kadrze przedmiot, czy scena – staje się dyskurs o charakterze formalnym, warsztatowym, sprowokowany stylistyką dzieła. I tak w pokazywanym na wystawie cyklu „Grafiki znalezione” (gdzie grafiką okazuje się finezyjna w rysunku, obnażona, odsłonięta tkanka przedmiotu, podlegającego procesowi zniszczenia, dekonstrukcji, przemiany) fotografia stara się przemawiać językiem dyscyplin pokrewnych, imitować formę architektoniczną, fragment reliefu, rytmicznego ornamentu, czy fryzu.

Podobnie dzieje się w przypadku prac Wojciecha Beszterdy, tworzących cykl malarskich impresji, zatytułowany po prostu „Notatki z podróży”. Pejzaż, zasnuty oparami mgieł, pokazany w smudze światła, czy wizerunek nieba z refleksem słońca, pozornie banalne, niewyszukane motywy, podane w mocno przeestetyzowany sposób – zdradzają tęsknotę za pięknem, pojmowanym w sposób klasyczny, uniwersalny, za pięknem postrzeganym okiem chłodnym, bez egzaltacji, ale nie bez emocji, nie obojętnie i nie bez czytelnej intencji. Autora wyważonych, spokojnych kompozycji zdaje się interesować harmonia i niemal zmysłowa, dotykalna cisza, ów ledwie przeczuwalny i nienarzucający się ład struktury pogrążonego w milczeniu świata, jakiegoś nadrzędnego porządku, którego nie sposób zakłócić nierozważnym gestem, samym faktem obecności człowieka.

Surrealny spokój emanuje też z rozbielonego, nasyconego matowym światłem „Pejzażu greckiego”, zbudowanego z płaskich, obwiedzionych barwnym obrysem, geometrycznych form. Architektura nawarstwionych, przenikających się (w sposób tak charakterystyczny, rozpoznawalny dla malarskich wizji Eugeniusza Repczyńskiego) elementów, tworzących raczej symbolikę miasta, niż jego istotę, nawiązując do estetyki klasycyzmu Południa, do kultury Śródziemnomorskiej, do antyku – prowokuje do zatrzymania się w pół drogi. Eugeniusz, podobnie jak owi dawni mistrzowie sztuk wizualnych, wywodzący się z kręgu Giotta, czy (bliższego w czasie) Chagalla przypomina o umowności plamy, o znaczeniu płynnego, najczęściej barwnego konturu, porządkującego i dzielącego przestrzeń, o istocie sączącego się gdzieś od wewnątrz światła,  które w naszym kręgu kulturowym nabiera szczególnego, metaforycznego znaczenia.

Podążając samotnie wytyczonym traktem (całość ekspozycji, niezależnie od różnorodnej stylistyki i tematyki prac okazuje się bardzo logiczna, do końca przemyślana), wpatrując się w kolejne obrazy, rysunki jak w odemknięte, wiodące ku nieodkrytym jeszcze światom wrota – poszukujemy znaków, inskrypcji, kamieni milowych, przewrotnie skonstruowanych drogowskazów.  W taki sposób odczytać można prace Alfreda Aszkiełowicza, złożone z precyzyjnie namalowanych, przestylizowanych liter, układających się w ciągi estetycznych znaków,  magicznych, oderwanych od pierwotnie przypisywanych im treści, z liter nie tworzących wyrazów, logicznych fraz, czy zdań. Istotne okazuje się tutaj także zestawienie znaku i tła, intrygującego gładką, połyskliwą płaszczyzną, przywodzącą na myśl nagrobną płytę, czy też rozpołowiony, pęknięty profil, jaki zwykle kojarzy się z kamienną tablicą.

Do symbolu litery, potraktowanej na prawach archetypu i znaku odwołuje się też kompozycja autorstwa Anny Lejby, nawiązująca do wcześniejszych poszukiwań artystki. Litera okazuje się tutaj dalekim śladem komunikatu, który przetworzony, nie związany już z żadną konkretną treścią – pozostaje jedynym dowodem istnienia człowieka, a w konsekwencji – potrzeby porozumienia. Kłębowiska liter, tworzących leje i wiry ulegają tu swoistej gradacji. Te „cięższe”, bardziej wyraziste, nasycone intensywnym kolorem – ledwie unoszą się u podstawy dzieła, tak jakby dosięgnęła je siła grawitacji, kojarząca się tutaj z tym co materialne, fizyczne, poznawalne zmysłowo. Im wyżej tym litery bardziej odrealnione, lżejsze, jakby bardziej ulotne, zaledwie zaznaczone pastelowymi odcieniami szarości, nakreślone na równie nieostrej i niejednoznacznej, jakby dotkniętej procesem starzenia się – bieli. Tak, więc praca Anny „Zamknij X” – przypomina o dalekich, enigmatycznych drogach jakimi biegną ku górze nasze słowa i myśli, o szlakach jakimi przemierzają symboliczną „Noosferę”, kłębiąc się i wirując, coraz mniej czytelne, coraz dalsze, coraz bardziej abstrakcyjne i odrealnione, doświadczające swoistego „życia po życiu”, poza wolą i wiedzą kreatora komunikatu, nadawcy.

Równie wyrazista symbolika widoczna jest też w kompozycji Lucyny Pach ”Milczenie”, której punktem centralnym stają się, stanowiące swoisty pastisz znanego z dzieł kultury masowej motywu  – połyskliwe, perfekcyjnie uszminkowane usta. Usta zatrzymane w bezruchu, gotowe do wydania dźwięku, z lekka rozchylone, zmysłowe, usta prawdziwie kobiece jak te, znane z kompozycji A. Warhola, poświęconych (jak to ładnie niegdyś mówiono) „ikonie pop-kultury” Marlin Monroe –  tak, więc usta owe (zdecydowany, mocny, wyrazisty róż na konsekwentnie rozbielonym, rozświetlonym różowością tle) pozostają jedynym znakiem kobiety, atrybutem człowieczeństwa i wewnętrznego piękna. Monstrualny rozmiar owego narządu (mowy, oddychania, pożerania, pochłaniania) pozwala spojrzeć na element anatomii, organiczną część twarzy (lub może nawet więcej – ciała) z innej, jakże umownej, niemal surrealistycznej perspektywy. Usta bez twarzy, postrzegane poza kontekstem, zawieszone w przestrzeni – okazują się równie przerażające jak milczenie, które przerwać może tylko słowo, mające swą wagę, znaczenie, siłę rażenia i moc.

Zdecydowanie inne widzenie  ludzkiej twarzy proponuje esteta i pięknoduch, zaprzysięgły awangardzista – Tomasz Perlicjan. Podejmując dialog z wybitnymi reprezentantami sztuki początków oraz drugiej polowy XX wieku – Tomek pozostaje wierny samemu sobie, swej szalonej, skłonnej do prowokacyjnych gestów i przewrotnego, groteskowego humoru – osobowości. W surrealnych portretach, utrzymanych w świetlistych, agresywnych barwach pobrzmiewa zatem geometryczne widzenie świata, proponowane przez Picassa, dalekim echem powraca surrealne obrazowanie Dali’ego i wrażliwa kreska mistrza syntetycznego, symbolicznego wizerunku ulotnej, zawoalowanej kobiecości – Modiglianiego. Jednakże wobec tych wszystkich nawiązań i zapożyczeń, mniej lub bardziej świadomych stylizacji – osobiste widzenie artysty (wprowadzone tu zazwyczaj na zasadzie dramaturgicznego spięcia, kontrapunktu) pozostaje nietknięte, rozpoznawalne, godne zapamiętania. Tomek wydaje się być niewątpliwie  świadomym  faktu, że twarz, a szczególnie oczy subtelnej, wrażliwej kobiety (artystę ostatnio interesują głównie takie) stają się wyrazem portretu wewnętrznego modelki, owej utajonej i nieco naiwnej, a w istocie tak bardzo skomplikowanej psyche. Być może właśnie dlatego, mimo jasnych, niemal neonowych barw – twarze utrwalonych na płótnie kobiet zapraszają do podróży w głąb, do wędrówki w mroki i cienie podświadomości, utajonych pragnień, namiętności, nadziei.

Do wędrówki wewnętrznej, do odczytywania owych utajonych światów, które w teorii sztuki nazywa się nie bez przyczyny „mikrokosmosem” zdają się także nakłaniać kompozycje figuralne, autorstwa Elżbiety Wasyłyk. „Stan obecności I” okazuje się być wyrazem (tak charakterystycznej dla współczesnego człowieka) potrzeby weryfikacji lub może ponownego odczytania mitu dźwigającego swój krzyż, cierpiącego, niezłomnego w swych zmaganiach z losem, prawdziwie tragicznego, uczłowieczonego – Boga. Centralnym punktem kompozycji jest tutaj akt prześwietlony, nasycony czerwienią, sylweta obdarzonego mocą, rzucającego wyzwanie, obdarzonego silną osobowością – dojrzałego mężczyzny. To postać przywodząca na myśl bohatera tragedii, ową patetyczną, monumentalną indywidualność o rozpoznawalnej, wyrazistej twarzy, która wkracza z całą determinacją, konsekwentnie, bez zawahania w jakąś ekstremalną, graniczną sytuację. To wreszcie Bóg który zdaje się nie tyle pochylać pod ciężarem krzyża co go unosić, odpychać, tak jak człowiek dający sobie prawo do odrzucania, odsuwania niezawinionego i przez to jeszcze bardziej dojmującego – cierpienia.

Wydaje się, że z potrzeby doświadczania wewnętrznych podróży, wędrówek wyrastają też kompozycje figuralne Tadeusza Ogrodnika, w których postać człowieka, pokazana w sposób syntetyczny, umowny – staje się już tylko abstrakcyjnym, szkicowym, wydłużonym znakiem lub może zaledwie – śladem nienatrętnej, nie narzucającej się obecności.

Kompozycja, utrzymana w mrocznych błękitach i czerniach, zatytułowana skromnie „Nocny spacer” przywodzi na myśl spacer ostateczny, swoisty exodus ku sączącym się z drugiego planu, ledwie naznaczonym smugom chłodnego, zielonkawego światła.

Tak, więc spacer, owa namiastka podróży, będącej metaforą ludzkiego losu, metaforą życia – nie polega na odkrywaniu nowych lądów, nie prowadzi po prostej do celu, mimo że cel zwykle wydaje się wiadomy i oczywisty. Zmierzamy zatem do kresu, doświadczając tego, co mistrz słowa, ironiczny i raczej przewrotny Marcel Proust nazywał „nowym spojrzeniem”. Owo nowe spojrzenie kryje się w subiektywnej wizji świata, w bardzo osobistym, niepowtarzalnym widzeniu artysty, który niekoniecznie musi podążać drogą szeroką i prostą, wyraźnie wytyczoną jak pas startowy. Najciekawsze okazują się bowiem dróżki kręte i wąskie, ledwie wytyczone, porosłe zielskiem, wyboiste i dzikie, wiodące zwykle po skraju, po grani, ponad krawędzią przepaści, urwiska.

Małgorzata Dorna

Skip to content