19.02 – 12.03.2016 / „ŚLAD” 39. Interdyscyplinarne Spotkania Twórców – Człopa 2015

19.02 – 12.03.2016 / „ŚLAD” 39. Interdyscyplinarne Spotkania Twórców – Człopa 2015

 

IMG_2436

Ślad

Artyści niemal od zarania dziejów łączyli się w grupy ludzi współpracujących ze sobą, ale też trochę konkurujących między sobą. Jednym z istotnych elementów służących tworzeniu wzajem- nych relacji były i dalej są plenery. Spotkania pozwalające tworzyć, rozmawiać, ścierać się, podglądać nad czym i jak pracują inni, by w tyglu różnych postaw szukać nowej energii i nowych pomysłów do własnej twórczości.

Dziś, w czasach wielkiej konkurencji i wielkiego indywidualizmu, a może nawet egoizmu, które wyraźnie widoczne są w życiu społecznym, plener pełni dodatkową funkcję scalania jednostek, zamkniętych w swoich światach, w chwilową wspólnotę, tworzącą pewnego rodzaju komunę skupioną na tym samym celu. I choć różnice postaw bywają widoczne, a także różnice temperamentów i sposobów bycia, to wszystkich łączy praca, często nad tym samym tematem. Pilskie Biuro Wystaw Artystycznych zaprosiło grupę artystów z różnych dyscyplin na plener do Człopy w Puszczy Drawskiej, niewielkiego miasta nad jeziorami wśród grzybnych lasów. Wszystkim zaproponowano jako temat przewodni – Ślad.

Ślad to coś, co zostawiamy, będąc gdziekolwiek i kiedykolwiek, to coś, co pozostaje po bliskich, po życiu, po przejściach, po zdarzeniu, po chwili wielkiej i małej, po obecności kogoś lub czegoś. Zostawiamy ślady – znaki naszej wędrówki przez życie, przez świat, przez bycie wśród innych. Często robimy to nieświadomie, niechcący, niezauważenie. Pomijamy je jako nieistotne drobiazgi, jako krótkie migawki bez większego znaczenia. Może i coś się zdarzyło, ale niewarte jest pamiętania. A ślad po zdarzeniu jednak pozostaje. Ktoś trafia nań i po swojemu odczytuje. Wyobraźnia, wiedza i doświadczenie pobudzają do zinterpretowania śladów, na które się natrafia. Są też tropiciele śladów wszystkiego i wszystkich. Niewinne przygody mogą być całkiem inaczej zobaczone przez obdarzonych szczególnie intensywną wyobraźnią, a trafiających na pozostawione przez nas znaki. Wędrując po śladach, niczym po nitce do kłębka, nie zawsze dojdziemy do końca, gubimy się, bo nitka bywa poprzerywana, ślady przestają być czytelne, nie wiadomo dokąd prowadzą. Wtedy otwierają się bramy wyobraźni.

Uczestnicy pleneru dość swobodnie podeszli do tematu przewodniego. Nie narzucono im ograniczających ram, co pozwoliło na bardzo osobiste interpretowanie hasła Ślad. Każdy poszedł swoją drogą, a drogi te nie skrzyżowały się między sobą. Stąd też zbiór prac plenerowych jest zdecydowanie różnorodny, intrygujący i dynamiczny. Autorzy nakłaniają widzów do poszukiwania, skąd ów ślad pochodzi, skąd wziął się na obrazie, grafice czy fotografii, namawiają do wyzwalania wyobraźni, by doszukiwać się sensów w śladach, na które się natrafia. To trochę jak rozwiązywanie zagadek, z tym, że interpretując to, co zapisane na powierzchni dzieła, może okazać się, że ma wiele odpowiedzi, tak samo prawidłowych. To ta zasadnicza różnica między konkretem rzeczywistości materialnej, nazywalnym wprost, a swobodą i wieloznacznością zawartymi w dziele sztuki.

Alfred Aszkiełowicz uległ zauroczeniu przyrodą, radość bycia w naturze emanuje z jego prac. Żywa zieleń przyrody toczy dyskusje z błękitem nieba, a pola spotkań tych barw przedzielone są cienkimi, delikatnymi liniami gałęzi. Nieco chłodna kolorystyka uspokaja, dając odpoczynek od gwaru i żywiołu. Misterne grafiki zapraszają do bliskiego i intymnego kontaktu z nimi. To ślady spotkań natury, istniejącej od zawsze, z elementami dodanymi przez człowieka dla wygodniejszego funkcjonowania w świecie natury.

Tomasz Barczyk w swoich grafikach zajął się relacjami między odczytywalnymi znakami, jakimi są elementy składowe tekstu, a znakami mniej oczywistymi, jakimi są elementy czysto graficzne – linie, punkty i kształty. Litera, słowo, zdanie od naszych najmłodszych lat przedstawiane są nam jako przynależne do pisma i bliżej im do dźwięku, ukrytego pod zbiorem logicznie połączonych liter, niż do czytelnej lub nieoczywistej grafiki. W pracach Barczyka pisanie staje się rysowaniem, zgodnie z tradycją usiłujemy to pisanie odczytać, co jest możliwe, ale równolegle ciągi liter stają się grafiką. Spotykanie się tego, co werbalne, z tym, co widzialne, niepokoi, bo miesza dwa obszary rzadko będące ze sobą tak blisko.

Wojciech Beszterda wyłapuje ślady słońca na wodzie. Kadry nie są jednak jednoznaczne, na zdecydowanie ciemnych tonach rozbłyskują małe, białe plamy, biel wibruje, jaśniejące plamy dynamicznie przemieszczają się niczym gwiazdy na czarnym niebie. Trochę jakbyśmy trafili na inną galaktykę z tajemniczym układem gwiazd, do których nikt jeszcze nie dotarł. Ten obraz wciąga przez swoją nieczytelność, kontrast bieli i czerni, i dynamiczną kompozycję. Świetlistość białych plam dobrze kontrastuje z rozpływającymi się smugami błękitnawych szarości. To nakłanianie do odważnego wędrowania przed siebie, by odkrywać nowe, dające pełnię energii mocne doznania.

Witold Kanicki miał nieco inną rolę do spełnienia na plenerze. Jako historyk sztuki przygotował ideowe wprowadzenie i podzielił się z uczestnikami swoimi refleksjami na temat śladu, jego interpretacji przez artystów z różnych okresów i z różnych dyscyplin sztuki. Wykład ilustrowany był przykładami dzieł sztuki ale także szkicami odręcznymi i notatkami autora. Stały się one samoistnymi pracami o ciekawym charakterze. Też są śladem: namysłu i pracy, robione przez autora tylko dla siebie, są trudne do odczytania przez innych, niczym zapiski lekarza na recepcie odczytywanej tylko przez niego i farmaceutów. To ślady swobodnego przepływu myśli i prób zebrania ich w spójną, uporządkowaną całość. Często takie spontaniczne, prywatne zapiski stają się zbiorami nieuładzonych znaków, pokazującymi nasze szamotanie się między chaosem a porządkiem.

Zofia Kawalec-Łuszczewska zarejestrowała na zdjęciach agresywne i drażniące formy z metalu i betonu. Płytka głębia ostrości nie daje jednoznacznej odpowiedzi, co to za elementy. Słońce wypunktowuje fragmenty drutu kolczastego przyczepione do betonowych słupów, podpowiadając, że to ślady nieodległej historii o nieprzyjemnym charakterze. Zdjęcia powstały w jednym z licznych obozów jenieckich z czasów II wojny światowej, dziś jest to Muzeum Woldenberczyków w Dobiegniewie. Ale autorka nie zajmuje się identyfikacją miejsca. Wyszukuje elementy podziału, izolacji, zamknięcia, przemocy nie po to, by straszyć, a raczej by kadry były przestrogą przed szaleństwem, które raz na jakiś czas dopada rodzaj ludzki.

Włodzimiera Kolk wizualizuje ślady swojego temperamentu. Jej obrazy z mocnymi plamami kolorów i intrygujących form to zapisy własnych, wewnętrznych stanów emocjonalnych, pełne energii, ale i z odrobiną niepokoju. Żywioł wyrażają kontrastowe kolory i formy geometryczne z elementami o ostrych kątach, jest i łagodność budowana miękkimi, delikatnymi materiałami przefruwającymi przez obrazy. Równoważenie się napięć i spokoju daję wizualną satysfakcję, jakbyśmy znaleźli się w krainie najczystszego powietrza.

Włodzimierz Kowaliński wykorzystuje niebywale popularną obecnie formę realizowania i prezentowania fotografii, jaką jest instagram. Swój aparat kieruje w stronę śladów obecności człowieka zostawianych na każdym kroku, czasem trwałych, a czasem tylko chwilowych, wręcz o przypadkowym charakterze. Namacalne ślady ambicji, zainteresowań, kultury czy porządku po latach zamieniają się w świadectwo. Fotografia instagramowa ma w sobie dość szczególny luz, to wręcz radość tworzenia i niesłychana swoboda, ale też ocieranie się o kicz czy banał. To również szybka reakcja na to, co przed oczami i też szybki tego zapis, impuls nakazujący uwiecznienie chwilowego wrażenia. Ciąg tych z pozoru przypadkowych kadrów jest doskonałym opisem współczesności, bezpośrednim, pełnym informacji i emocji autora.

Zdzisław Mackiewicz zrealizował ciąg portretów, twarze zostały ciasno zamknięte w kadrze, oczy niepokojąco wpatrują się w widza, wargi są zaciśnięte, a włosy nieuporządkowane. Robi się nie- przyjemnie, jest coś dziwnego w tych oczach. Warto wytrzymać te spojrzenia, bo wtedy daje się zauważyć, że wszyscy bohaterowie zdjęć mają te same oczy, na dodatek to nie są ich oczy. To autor przeszczepił im swoje i poprzez nich patrzy ku nam. Ślad siebie – obserwujący i obserwowany.

Krzysztof Madera również zrealizował cykl portretów, bohaterami stali się uczestnicy pleneru. Autor połączył pojedyncze obrazy (każdy fotografowany był oddzielnie), tworząc wieloelementową panoramę z równo rozstawionymi postaciami. To ślad chwilowej wspólnoty. Wszyscy stoją w tym samym miejscu, palce stóp na białej linii, lekko różowawo-fioletowawa ściana jako tło, a na ścianie biała linia sprawiająca wrażenie liny wiążącej ze sobą bohaterów zdjęć. Wszyscy stoją w dość podobnych pozach, jak dzieciaki po komunii uwiecznione u fotografa, a jednak każdy inny, każdy odrębny. Silne indywidualności najwyraźniej nie poddają się standaryzacji.

Marta Mrówka odpływa w łagodność w cyklu jasnych obrazów z nieuładzonymi materiałami na pierwszym planie. Może to prześcieradło, poszewka na poduszkę, koperta na kołdrę, ale czy musimy odczytywać i nazywać to, co widoczne? Czy nie warto poddać się łagodności tonów i plam i na tym poprzestać? Może to zasłony niepamięci, ślady ukryte przed cudzym spojrzeniem, ale czytelne dla autorki. Nie wszystko chcemy pokazywać innym. Bywają intymności tylko dla nas, zostawiamy sobie znaki przypominające te chwile, dzielimy się wrażeniami jakie w nas pozostały, ale konkrety pozostają ukryte. Niech budzi się wyobraźnia i sama podpowiada, czego to mogą być ślady.

Barbara Pierzgalska-Grams delikatnymi bielami i szarościami, okraszonymi błękitem i oranżem, zapisuje ślady chwil ulotnych, stanów nietrwałych, ciągle będących w ruchu, zmieniających się przy każdym spojrzeniu. Jej prace są wizualnym kuszeniem, cienkie linie przepływają po powierzchni obrazu niczym trawy po tafli jeziora, ale też niczym rozpędzone myśli niemogące zebrać się w wyraźny strumień. Rozlewają się pomiędzy elementami stabilnymi o tonach przemiennie chłodnych i ciepłych. To wciągająca gra żywiołu i spokoju.

Niżej podpisany zwrócił swój aparat w stronę oczu, które nas nieustannie obserwują. Nie zawsze je widzimy, ale one nas tak. Współcześnie stale jesteśmy oglądani, każdy nasz ślad jest rejestrowany. Kadry, na których pojawiają się oczy patrzące ku nam z każdego miejsca, są przestrogą, by uważać przy zostawianiu śladów, bo mogą trafić przed niepowołane oczy.

Andrzej Zygmuntowicz

IMG_2407

IMG_2405            IMG_2430

IMG_2425

IMG_2424

 

Poplenerowa wystawa ŚLAD w BWA i UP w Pile

Nauki humanistyczne w ostatnich dziesięcioleciach wyraźnie wartościowały pojęcie „śladu”, którego wprowadzenie pozwoliło na zrozumienie wielu aspektów zarówno dawnej, jak i współczesnej kultury, zmieniając spojrzenie na szereg ignorowanych dotąd fenomenów. Różnorako rozumiany „ślad” szczególną rolę pełni obecnie w obszarze wszystkich dziedzin sztuk pięknych, stając się formą intermedialnego spoiwa, czy też problemem powracającym na wielu płaszczyznach twórczości najnowszej, a czasem nawet leitmotivem współczesnej krytyki artystycznej. Nic dziwnego zatem, że to ważne hasło przyświecało plenerowi, zorganizowanemu w Człopie przez pilskie BWAiUP we wrześniu 2015 roku. Wielowymiarowy temat przewodni tego spotkania pozwolił na wymianę doświadczeń i integrację jedenastu artystów pracujących w rozmaitych mediach (grafików, malarzy, fotografów), wywodzących się z odmiennych środowisk, a nawet reprezentujących różne pokolenia. Wypracowane w ramach tego wydarzenia dzieła oglądać można na wystawie, która stała się dowodem pluralistycznego spojrzenia na zagadnienie, przyświecające tegorocznej, 39 już edycji pleneru.

W malarstwie, reprezentowanym na tej ekspozycji przez Alfreda Aszkiełowicza, Włodzimierę Kolk, Martę Mrówkę i Barbarę Pierzgalską-Grams, pojęcie śladu zazwyczaj odnosi się do artystycznego gestu, zapisanego w formie malarskich znaków, pozostawionych na płaskiej powierzchni materiału. Tego rodzaju ślady odnosić mogą się do prób transponowania rzeczywistości widzianej przez malarza, idei powstającej w jego umyśle, ale i jego odczuć, automatycznej ekspresji i nieświadomości, a zatem obszarów wykraczających poza czysto wzrokowe doświadczenia. Podobnie dzieje się w grafice (uprawianej przez innego uczestnika pleneru – Tomasza Barczyka), w której ekspresyjny gest artysty znajduje odzwierciedlenie w finalnej pracy. Niemniej jednak różnego rodzaju techniki graficzne zakładają również obecność innej płaszczyzny śladu, spajającej dwa etapy warsztatu – matrycę i powstałą na jej podstawie odbitkę; negatyw (ślad artystycznych ingerencji) i pozytyw (ślad matrycy i gestu odbijania). Dwuetapowość okazuje się jedną z esencjonalnych cech najczęściej stosowanego medium tej edycji pleneru (Wojciech Beszterda, Zofia Kawalec-Łuszczewska, Włodzimierz Kowaliński, Zdzisław Mackiewicz, Krzysztof Madera, Andrzej Zygmuntowicz) – fotografii. Choć zwykło się przyjmować, że rezultatem pracy z mechanicznymi sposobami rejestracji jest obraz będący śladem rzeczywistości znajdującej się przed obiektywem, to jednak w fotografii śladowość tyczyć może się negatywowych zapisów na fotograficznej kliszy, transpozycji cyfrowego systemu zero-jedynkowego na realistyczny lub wyabstrahowany obraz, ciemniowych eksperymentów artysty, czy nawet relacji z doświadczania zdjęć upublicznianych w wirtualnym świecie. Większość z tych aspektów domyka szeroki wachlarz sposobów artystycznych interpretacji motywu śladu, uobecniających się w dziełach wystawianych w trakcie poplenerowej ekspozycji.

Witold Kanicki

IMG_2423   IMG_2415

 

 

IMG_2412

IMG_2411    IMG_2403  IMG_2399

IMG_2397    IMG_2391 IMG_2451

IMG_2387

IMG_2386

IMG_2385

IMG_2465

IMG_2443

IMG_2442

IMG_2456

IMG_2447

IMG_2462

IMG_2450

IMG_2446

IMG_2410

IMG_2461

IMG_2383

 

Skandalu chyba nie będzie. Zostanie jakże kruchy, ulotny, delikatny ślad… (refleksje na marginesie wystawy poplenerowej „Ślad – Człopa 2015”)

Życie to jest teatr, mówisz do mnie, opowiadasz

Maski coraz inne, coraz mylne się nakłada

Życie to zabawa, życie to jest taka gra

Przy otwartych i zamkniętych drzwiach

To jest gra!

Życie to nie teatr, ja ci na to odpowiadam

Życie to nie tylko kolorowa maskarada

Życie tym piękniejsze i ważniejsze jest

Blednie przy nim wszystko, blednie przy nim sama śmierć.”

(Edward Stachura)

W naszym, coraz bardziej mieszczańskim i „teatralnym” świecie, w którym wszelkie artystyczne gesty odbierane są jako zamach na tradycję i moralne „dobro narodu”, w świecie zdominowanych przez kult przeciętności i kulturę masową społeczeństw zunifikowanych, globalnych – termin teatralizacji (w odniesieniu do przestrzeni oddziaływań dzieł sztuki) robi rzeczywistą karierę. Karierę tym bardziej efektowną, że coraz większa liczba badaczy życia publicznego – zwraca uwagę na fakt stylizacji zachowań człowieka na zachowania aktora, życia – na teatr, podejmowania prób komunikacji (także tej z zakresu marketingu i public relations) – na dialog lub monolog teatralny. Pojęcie teatralizacji odnosi się coraz częściej do świata mody, kreowania własnego wizerunku, do sposobu komponowania przestrzeni miejskiej, a nawet do teorii ekonomicznych, gdzie wyraźnie mówi się o rolach w organizacji, o „pijarze” polityka lub managera, o procesach werbalnej i pozawerbalnej komunikacji przedsiębiorstwa z rynkiem. „W socjologii jednostkę opisuje się przez interakcję z innymi, a także poprzez odgrywaną przez nią rolę na scenie interakcji. (…) Kultura dysponuje ogromnym zasobem ról, zachowań, kostiumów, masek, postaw, a jednostka chętnie sięga do tego zbioru, nadając swym działaniom charakter teatralny.”(1)

Co więcej adresat komunikatu jakim okazuje się obraz sztalugowy, grafika, czy fotografia, obdarzony (przez współczesnych psychologów) całą gamą specyficznych cech, typowych dla neurotyka (nieprzypadkowo mówi się już oficjalnie o „neurotycznej osobowości naszych czasów”(2)) – doświadcza w równej mierze potrzeby intensywnych przeżyć, co tęsknoty do alienacji, ucieczki od świata realnego, w którym wieje poprawnością, nudą i „ponowoczesnym” smutkiem. Szansą na taką ucieczkę okazuje się zarówno tworzenie dzieł sztuki, jak i dyskurs (nawiązany za sprawą malarstwa, fotogramu, czy grafiki) artysty z adresatem, odbiorcą.

Cudowność to mowa duszy zbiorowej” pisała M. Janion, odwołując się do „Manifestu surrealizmu” Bretona z 1924 r., dając tym samym dowód, że potrzeba wyprawy w głąb „korytarzy snów”, które przed naszymi oczami otwierają artyści, była nie tylko właściwa romantykom, ale także ich następcom, tym wszystkim, którzy doświadczali niezgody na świat zastany, wszelkiego typu buntownikom i twórcom, postrzegającym „fantastyczność” jako remedium na całe zło epoki, w której przyszło im żyć.(3)

W drugiej połowie XX-tego wieku, w czasach, w których kochano artystów, w których sztukę traktowano z należnym jej zainteresowaniem, z naturalną życzliwością i emocją, serdecznie – twórcy manifestowali swą obecność nie tylko w galeriach i „na salonach”, ale także w przestrzeni publicznej. W ponurej, chropawej przestrzeni, mrocznych, zaniedbanych, postindustrialnych miast, w karykaturalnie „nowoczesnej” przestrzeni blokowisk i betonowych traktów, w przestrzeni nieprzyjaznej, szarej, monotonnej – tworzono teatrum sztuki. Na owym ulicznym teatrum, poza terytorium tradycyjnie pojmowanej, obciążonej uroczystym patosem sceny – wystawiano happeningi, organizowano instalacje i akcje, dopuszczano się skandalizujących ceremonii i bulwersujących, rytualnych gestów.

W początkach naszego stulecia, sterylne, dobrze oświetlone, schludne, pozbawione piętna indywidualizmu miasta – stają się przede wszystkim terenem wymiany handlowej, prezentacji wykreowanych wizerunków, „designerskich” przedmiotów i równie „designerskich” uprzedmiotowionych ludzi. Czy w przestrzeni współczesnego Lego-landu jest jeszcze miejsce dla sztuki? Czy ma sens ustawianie „art-objects” przed oczami tłumu niewidomych, miotających się w dzikim pośpiechu, w histerycznym, nakręcanym marketingiem pędzie między jednym marketem, a drugim? Co zatem przynależy artyście? Czy zamanifestować swą (jakże obcą i niepożądaną) obecność, czy pozostawić kruchy, ledwie czytelny, finezyjny, ulotny ślad?

Kiedy w 1977 r. Jerzy Duda-Gracz pokazał swego pamiętnego Hamleta, Hamleta na użytek publiczny, co to w brudnym, robotniczym podkoszulku, zadumany na polu kapusty, ze wzrokiem tępo utkwionym w zamgloną, jesienną dal, w przekrzywionej czapce „krakusce” na niezbyt wysokim czole – wybuchł (raczej obyczajowy, niż artystyczny) skandal. Prowokacje i teatralne gesty, które na głowy świadomych konsekwencji artystów sprowadzały, jak grom z jasnego nieba gniew widzów – były w tamtym, tak nielubianym przez polityków okresie czymś naturalnym, by nie powiedzieć – oczywistym. Podczas, gdy syte, przekarmione banalną rozrywką i takąż kulturą społeczeństwo zasiadało gremialnie przed ekranami sowieckich, niebezpiecznie „wybuchowych” telewizorów – galerie tętniły życiem. To tutaj pokazywał był swe obrzydłe wewnętrzne światy mistrz Wiesław Obrzydowski, który (jak mawiał chłopak pilnujący wystawy, w pewnym szacownym salonie) na każdym fatalnie namalowanym obrazie utrwalał swoją „chamską mordę”, mordę patrzącą bezczelnie, zdeformowaną i szpetną, karykaturalnie wykrzywioną, godną nazwiska artysty. Co gorsza Obrzydowski malował już wówczas gdzie lub może na czym popadło: na deskach klozetowych, na odwrotnej stronie postrzępionego, naciągniętego na zdezelowaną ramę płótna, na zmiętych papierzyskach i szmatach, a nawet na nadłamanych, szpetnych płytach pleksi.

Spacerując po salonach pilskiego BWA, niemal w trzydzieści lat później, przy okazji wystawy poplenerowej „Człopa 2015” wypadałoby zastanowić się nad tym, jaki dzisiaj byłby wizerunek człowieka zapisany w dziele, czy równie poruszający, jawnie obrazoburczy i groteskowy, czy może – zdecydowanie bardziej poprawny, spokojny, stonowany? I dlaczego w plastyce początków XXI wieku nie ma miejsca na bunt, do niedawna pozostającego w kontrze, w opozycji do odbiorcy – artysty? Czy wobec nietrwałych, niekiedy wątpliwych estetycznie sukcesów wszelkiego typu działań „z pogranicza”, podejmowanych tak chętnie jeszcze u schyłku ubiegłego wieku, przez pokolenie „młodych – gniewnych”, niewątpliwie „dzikich” – artystyczne prowokacje i skandale straciły rację (kulturowego, czy może raczej społecznego i ekonomicznego) bytu?

Wydaje się także, że wobec rozwoju techniki, a szczególnie fotografii cyfrowej, czy technologii 3D, dzięki której wykonać można replikę dowolnej formy przestrzennej – twórca, posługujący się tradycyjnymi środkami ekspresji, mający dobrze opanowany warsztat – pozostaje bez szans. Jest to jednak przeświadczenie tyleż powierzchowne, co szkodliwe, o czym przekonują nas zgormadzone w galerii BWA prace. Każda z nich, niezależnie od tematyki, czy sprawności warsztatowej autora – nosi piętno osobowości artysty, posiada ów niepowtarzalny, unikalny charakter, który decyduje o istocie oryginalnego, unikalnego dzieła.

I tak w świadomości odbiorcy, w świadomości krytyka także zapiszą się zapewne te prace, które pozostaną dowodem twórczych poszukiwań, wątpliwości i niepewności artysty, dokumentem jego własnej, zwykle osobnej i raczej niełatwej drogi. Współczesna sztuka powraca bowiem do korzeni, do źródeł, operuje stosunkowo ubogim, niemal ascetycznym, skromnym obrazowaniem, mówi językiem czytelnym i prostym o tym, co zagubiliśmy gdzieś w naszym pędzie ku nowym technologiom, ku nowej cywilizacji, ku neonowej, krzykliwej kulturze wszechobecnej imitacji i tandety. Nieprzypadkowo jednak dla klasyka, teoretyka i praktyka, autora poematu „Promethidion”, dla C. K. Norwida – dzieło sztuki było przede wszystkim (bardzo subiektywną, osobistą) wizją Dobra i Piękna, emanacją Ducha artysty, który przy pomocy tego, co materialne, rozpoznawalne zmysłowo (jak kolor, faktura, tworzywo, wreszcie światło i forma) stara się przekazać odbiorcy głęboki sens humanistycznej idei.

Podczas, gdy twórca końca poprzedniego stulecia wyraźnie manifestował swą obecność – współczesny artysta (skazany na trudną egzystencję w realiach, tak zwanej „gospodarki wolo-rynkowej”) pozostawia co najwyżej delikatny, nieśmiały i niekiedy podświadomy, przypadkowy (jak wynika z mądrej, przemyślanej refleksji autora wstępu do katalogu – Andrzeja Zygmuntowicza) „ślad”. Skazany na samotność i alienację, walczący o przetrwanie przy pomocy szlachetnych i niepopularnych metod z zalewem popkulturowej tandety, imitacji i atrap – artysta nie stara się sprostać potrzebom i wymaganiom odbiorcy. Nie stara się schlebiać wątpliwym gustom wychowanej w świecie popkultury – publiczności, nie proponuje jej „ładnych przedmiotów” do wnętrza, nie „produkuje” łatwych w odbiorze „dekoracji”, które można by bezpiecznie umieścić w buduarze, salonie, czy w jadalni. Współczesny artysta, mimo że obce mu teatralne gesty, prowokacje i skandale – pozostaje sobą, pozostaje wierny istocie tworzenia, wierny potrzebie zapisania własnego wizerunku w sztuce, ujawnienia swych emocji i myśli, potrzebie pozostawienia rozpoznawalnego i ważnego śladu.

Małgorzata Dorna, Piła, luty 2016

1. J. Surowiec, Bohaterowie Arthura Schnitzlera w steatralizowanej przestrzeni Wiednia [w] Białostockie studia Literaturoznawcze, Nr 2/ 2011, s. 168. 2. K. Horney, Neurotyczna osobowość naszych czasów, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań1999 r. 3. M. Janion, Romantyzm, rewolucja, marksizm, Colloquia gdańskie, Wyd. Morskie, Gdańsk 1972, s. 390

P1130422

P1130420

P1130421

P1130419

P1130418

P1130412

P1130415

P1130414

P1130413

P1130416

P1130417

Skip to content