Kameralna rzeźba w terakocie.
W naszym codziennym życiu coraz mniej sztuki, coraz więcej zjawisk para artystycznych, epatujących odbiorcę hiper realistyczną urodą, rodem z reklamy, komiksu, happeningu, czy wykonanego w pospiechu, pod osłoną nocy muralu. W przestrzeni wielkich miast ustawia się albo realistyczne, przypominające socrealistyczny patos, monumentalizm, posiadające wyraźne i wyraziste przesłanie ideowe pomniki, albo operujące deformacją, często negatywowe i przez to zapewne znacznie bardziej interesujące – formy, nawiązujące do kształtu ciała ludzkiego, wykonane z żywicy syntetycznej, zbrojonego cementu, a nawet z impregnowanych gazet, tektury, czy z papier mache. Inspiracji do powstania tych pierwszych dostarcza religia i polityka, podczas gdy „owe drugie”, tak chętnie przemilczane przez krytykę – powstają dość spontanicznie, z potrzeby zaistnienia artysty, z demaskatorskiej pasji, z zamiłowania do skandalizujących, obrazoburczych gestów. Tak, więc współczesna rzeźba, wiodąca swój własny (nie zawsze akceptowany i zrozumiały dla widzów) dialog z czasem obecnym, z estetyką ulicy, z historią i tradycją – już dawno przekroczyła granice sztuki portretowej lub przedstawiającej czyli tradycyjnie pojmowanej formy przestrzennej, wykonanej z kamienia lub drewna, niosącej czytelne, jednoznaczne przesłanie. Kameralna rzeźba w terakocie broni się jeszcze, bowiem terra cotta – ziemia wypalana to najczystsza substancja, sięgająca ku źródłom inspiracji tkwiącym w żywiole i w rdzawej, zrudziałej, gliniastej materii ziemi. Ona to daje twórcy szczególne możliwości, pozwala organizować przestrzeń dokonując świadomie jej mityzacji (z terrakoty wykonywano bowiem wizerunki bogów i bogiń, przedmioty magiczne, ozdoby). Pozwala nie liczyć się w istocie ze skalą i ograniczeniami formalnymi, jakie zwykle pojawiają się w przypadku pomnika, rzeźby monumentalnej, osadzonej w konkretnym fragmencie architektury, w realiach dzielnicy, czy miasta i mimo swej skali – skazanej na zapomnienie lub dezaktualizację. Kolejne kompozycje układające się w sekwencje scen lub jak mówi Wiesław Napierała – epicko budowanych etiud – przypominają o roli wyobraźni w kreowaniu dzieła, stanowiącego w tej samej mierze element całego cyklu, co samodzielną, autonomiczną, podlegającą przyjętym przez artystę zasadom i normom estetycznym – niepowtarzalną, wyjątkową kompozycję. Charakterystyczną cechą budowanych z naturalnej gliny form, zachowujących właściwą dla tego specyficznego tworzywa barwę i strukturę – wydaje się kontrast, dramaturgiczne spięcie między miękką linią udrapowanej tkaniny i bryłą ludzkiego ciała, a porządkiem i spokojem surowych, zgeometryzowanych struktur architektonicznych, stanowiących symboliczne tło, kontekst. Ostatnia wieczerza, zwiastowanie, cykl ewangelistów i madonn, piety i bramy piekieł – to tematy tylko kilku, z rozbudowanego cyklu kompozycji poświęconych wizjom sfery sacrum, które operując symbolem i czytelnym, kulturowym znakiem – odwołują się do tradycji klasycznych i romantycznych okresów rzeźby europejskiej, stanowiąc równocześnie bardzo osobiste, subiektywne wyznanie autora. Specyficzny charakter tych prac wiąże się przede wszystkim z materią gliny, która okazuje sie bliska gęstej, pełnej porów, zagłębień materii ziemi, tak jakby lepione, formowane z emocją rzeźby o chropawych płaszczyznach i dość grubo, szkicowo naznaczonych krawędziach – stanowiły formy dramatycznie wydarte Naturze i z rozmysłem uspokojone, wyciszone, uszlachetnione, zgodnie z intencją artysty. Nieco odmienny charakter mają kompozycje, które autor określa mianem „epickich”, a więc takie, które opowiadają jakąś historię, często odwołując się do groteski, karykatury, deformacji, czy przerysowania. To tutaj skala dzieła zaprzecza dramaturgii treści. Wybór gliny jako tworzywa nie wydaje się tu bez znaczenia, bowiem to w końcu Prometeusz ulepił człowieka z gliny i z łez, pamiętając o kruchości, plastyczności tworzywa, którego zastosowanie umożliwia pokazanie chropawości bryły, załamań, zakamarków miękko drapowanej tkaniny, w strukturze której dokonuje się misterium światła i cienia. W konsekwencji pojawiają się tutaj sugestywne, naznaczone piętnem namiętności, niemal zmysłowe przejścia od fragmentów rozświetlonych ugrem, uładzonych, jakby polerowanych ku mrocznym, pogrążonym w aksamitnych brązach, niewielkim, ukrytym i celowo zamkniętym, jakże tajemniczym przestrzeniom. Tutaj to właśnie zostają brutalnie obnażone, zdemaskowane, odkryte wszelkie przypadłości człowiecze, a pojawiające się zwierzęta przypominają o mitach i alegoriach baśni. Niekiedy treścią kompozycji są odniesienia do literatury, jak w przypadku „Ulicy Krokodyli”, która inaczej, niż w prozie Brunona Schultza – wznosi się na kręgosłupie prehistorycznego gada jak most rzucony ponad spękaną, pełną szczelin i rozpadlin skorupą. Kiedy indziej – odwołania do Biblii, której metaforyka i nasycone symboliką obrazowanie nie różni się tak znacząco od literackich wizji. Być może właśnie dlatego autor terakotowych kompozycji wprowadza motyw pękniętego, rozpołowionego stołu, za którym widać potraktowane bardzo szkicowo, umownie, pozbawione rysów odmienności, rozpoznawalnych cech charakteru – sylwety apostołów. „Ostatnia wieczerza” nie ma w sobie nic z czytelnego, łatwego w odbiorze realizmu, odległa od prostej ilustracyjności przywołuje magię (niekoniecznie miłej) Tajemnicy. To tutaj sfera sacrum przenika się boleśnie ze sferą profanum, a człowiek uwikłany w dramat przeznaczenia, poddany wyrokom losu może utożsamiać się równie dobrze z Judaszem jak i z Tomaszem, Mateuszem, Janem, czy Piotrem. Teatralności, dramaturgii tej scenie przydaje tkanina udrapowana lub może po prostu rzucona na powierzchni stołu, pofałdowana, spękana, symbolizująca materię z której (jak z gęstej magmy) wyłaniają się zarysy kształtów i treści. Niewielkich formatów rzeźba z terakoty, autorstwa Wiesława Napierały okazuje się zatem czymś więcej, niż tylko ładnym przedmiotem do wnętrza, niesie w sobie bowiem duży ładunek emocji i symbolicznych, metaforycznych treści, a jej skala, sprzyjająca eksponowaniu w nawet bardzo kameralnej przestrzeni – czyni ją możliwą do zaistnienia w codziennym życiu odbiorcy. Być może obecna wystawa stanowi zapowiedź czasów, w których człowiek, zmęczony produktami pop kultury rozbudzi w sobie potrzebę obcowania z dziełem sztuki w przestrzeni osobnej, prywatnej, ową szlachetną tęsknotę, która jeszcze w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia dawała świadectwo wrażliwości i inteligencji odbiorcy, szukającego możliwości spotkania z drugim człowiekiem, z artystą, oczekującym podobnie jak widz – spełnienia w znaczącej, dotykającej filozofii i estetyki – rozmowie.
Małgorzata Dorna