Dwugłos na temat Natury i Człowieka.
„Kamyk jest stworzeniem doskonałym / równym samemu sobie / pilnujący swych granic / wypełniony dokładnie kamiennym sensem / o zapachu który niczego nie przypomina / niczego nie płoszy / nie budzi pożądania…” Zbigniew Herbert
Kamyk przynależny jest sferze Natury, która (jeżeli pojawia się jako wiodący motyw dzieła sztuki) pokazywana bywa najczęściej w opozycji do kultury i cywilizacji. Naturze przypisujemy bowiem określone intencje i nie wydaje się przypadkowym wyznanie kończące rozważania na temat materii kamienia w tekście Herberta: „czuję ciężki wyrzut / kiedy go trzymam w dłoni / i ciało jego szlachetne / przenika fałszywe ciepło…”
W konsekwencji artystyczna wypowiedź na temat relacji: Natura-Człowiek, Natura-Kultura-Cywilizacja – oparta bywa na dramaturgicznych kontrapunktach, na spięciach, odwołując się nierzadko do znanych już, wpisanych na stałe do kanonu estetycznych i filozoficznych rozwiązań – pomysłach. Takie właśnie odczytanie pejzażu lub jego charakterystycznego fragmentu, często zaniepokojonego obcym elementem, symboliczną formą prostokąta, czy koła – wydaje się spełniać oczekiwania odbiorcy, oswojonego z określonym, uprawomocnionym przez (jakże jednoznaczne i oczywiste najczęściej) wypowiedzi krytyki – postrzeganiem świata.
Zazwyczaj także, kiedy w neutralnym miejscu, w przestrzeni salonu sztuki – pojawia się wystawa dwóch artystów – widz oczekuje dialogu lub może nawet rytualnego pojedynku, przyjmując że każdy twórca funkcjonuje zarówno w osobnych, wydzielonych światach, jak i w ich częściach wspólnych, dopełniających się lub przenikających wzajem. Niekonwencjonalne myślenie o wystawiennictwie (przywykliśmy bowiem traktować galerię jako miejsce przestronne, sterylne, uporządkowane) prowokuje nietypowe rozwiązania i niekiedy można doświadczyć zestawienia dwóch odrębnych miejsc, dwóch względem siebie symultanicznych, mimo że zaaranżowanych w odmienny sposób wnętrz. Podziały przestrzeni galerii mogą bowiem prowadzić do pokazania światów równoległych i w świadomości widza – równoprawnych, funkcjonujących niezależnie, a jednak istniejących obok siebie.
Tak dzieje się w przypadku wystawy „Człowiek i morze”(celowo demaskującej zarówno ów stereotyp postrzegania Natury jak i wyeksploatowaną ideę dialogu, czy pojedynku artystów), wystawy w ramach której pokazano prace dwóch niezależnie funkcjonujących twórców: Arkadiusza Marcinkowskiego (dążącego do wykorzystania medium fotografii w sobie tylko właściwy, charakterystyczny, rozpoznawalny sposób) i Andrzeja Bobrowskiego (operującego formą przestrzenną, aranżacją, bliską teatralnego zdarzenia, happeningu).
W świecie Marcinkowskiego dominującym motywem okazuje się, pojmowane w sposób bardzo umowny i niewątpliwie odległy od romantycznych, czy realistycznych wizji – morze, symbolizujące wszystko to, co (jak wspomina autor w jednym z krótkich, dokumentalnych filmów, przygotowanych z okazji „Dekady stulecia ZPAP 2001 – 2011”) – „najczystsze w rozumieniu odbioru: wodę, niebo, linię horyzontu”. Pokazane na wystawie grafiki, a właściwie wydruki wykonane techniką gwarantującą trwałość, odporność na czynniki zewnętrzne, zaprojektowane z myślą o pokazaniu w jednym, konkretnym wnętrzu – pełnią funkcję (żyjącego życiem własnym) znaku, wizualnego komunikatu, zapisu i w założeniu nie muszą odwoływać się do żadnej, znanej odbiorcy realności.
Kompozycje te fascynują spokojem, umiarem i elegancją, także swoistą ascezą w doborze środków ekspresji, podjęciem pewnej wyrafinowanej gry z odbiorcą, której istotę stanowi rodzaj intelektualnej kalkulacji. Parafrazując słowa współczesnego poety, któremu przed laty przypisano (niezbyt wówczas przychylne) miano „klasyka” – morze w kompozycjach Marcinkowskiego jest stworzeniem doskonałym, pilnującym swych granic, patrzącym na nas okiem jasnym i pozbawionym emocji, okiem chłodnym i obojętnym, nieczułym.
Ową alienację Natury, do której przynależy morze, podkreśla wyrazista w kolorze, napięta jak świetlista cięciwa – kreska, będąca zapewne aluzją do linii horyzontu, owego piękna geometrii, harmonii, jakiegoś porządku, struktury.
Nawet wysoka fala, pokazana na trzech fotografiach, w trzech różnych tonacjach kolorystycznych – wydaje się trwać w bezruchu, wniesiona bez czytelnej intencji ku górze, niezmienna, zatrzymana w ramie statycznej, przemyślanej do ostatka kompozycji.
Zupełnie inne spojrzenie na problem egzystencji człowieka i Natury – proponuje Andrzej Bobrowski, autor specyficznych reliefów i fryzów odwołujących się do pojmowania losu w kategoriach wędrówki, drogi, dopełnionej prostą inskrypcją, złożoną w płaskich, jakby wyciętych z tektury schematycznych sylwetek ludzkich, sylwetek zazwyczaj niejednakowych, niekiedy jednak ulegających multiplikacji, powieleniu i uporządkowaniu w obrębie nadrzędnego konstruktu, owej wielowarstwowej struktury.
Płaskie, mocno uproszczone formy przypominają symboliczne pismo, zbiór lapidarnych piktogramów, którym jednak nie przypisano żadnych, czytelnych lub rozpoznawalnych, pozaartystycznych treści. Tak, więc oderwanie piktogramu od jego pierwotnej, znaczącej dla procesu komunikacji funkcji – nadaje mu wymiar uniwersalny, pozwalając zbliżyć się do jakichś ukrytych sensów, doświadczyć owej obecności Magii, czy wreszcie ekscytującego dotknięcia Tajemnicy.
Liczy się bowiem rytuał, sam fakt dokonywania zapisu, którego bezinteresowność, czy może nawet celowa „bezideowość” kojarzyć się może z wchodzeniem w sferę sacrum, sferę w której zarówno czas, jak i wszelkie próby interpretacji świata zostają odrzucone na rzecz relacji, potrzeby dokumentowania i utrwalania śladów anonimowego, zwielokrotnionego (i przez to skazanego na wieczność) istnienia.
W aspekcie indywidualnego losu, owej drogi, która nie prowadzi linearnie od miejsca do miejsca, a raczej wiązać się może z przeskakiwaniem od łodzi do łodzi, z żeglowaniem bez celu, bez kresu, bez mapy i punktu odniesienia – piktogramy tworzą (jakże ułudne, przewrotne w istocie) poczucie istnienia jakiegoś nadrzędnego, znaczącego sensu. To właśnie owe łodzie, o spatynowanych, przeżartych wodą i wilgocią, pordzewiałych burtach, łodzie wyładowane zapakowanymi w folię (spod której przeświecają rzędy tajemnych inskrypcji) obrazami, pudłami, drewnianymi skrzyniami – znaczą drogę tego, kto skazany na wędrówkę, na tułaczkę, na pielgrzymkę do kresu, na życie. Łodzie jak kamienie milowe w owej drodze, kamienie których nie da się oswoić i które, jak przypominał bezlitośnie poeta – „do końca będą na nas patrzeć / okiem spokojnym / bardzo jasnym” – pozostają groteskowo nieruchome, przytwierdzone do połyskliwej tafli podłogi w sposób jednoznaczny, ostateczny, doskonały.
Małgorzata Dorna